Zobaczywszy rzeczywisty obraz wyspy (bo trudno mi mówić o poznaniu, byłam w nim zaledwie kilka godzin), dostrzegam jej dwie twarze. Tę idylliczną, stworzoną na potrzebę turystów i... codzienną, tubylczą. Wczorajszy dzień wiele mnie kosztował, jestem jednak wdzięczna, że było mi dane go przeżyć. Spośród kilku punktów programu wczorajszej wycieczki, na zawsze zapamiętam dwa. Pobyt na prawdziwym, dominikańskim bazarze i odwiedzenie haitańskiej wioski, znajdującej się na plantacji trzciny cukrowej. Oba doznania bardzo trudne, rozdzierające serce, powodujące wzruszenie, którego nie potrafiłam opanować i niestety też, ukryć. Rozpłakałam się jak małe dziecko w obu miejscach. Na bazarze w pewnym momencie, przystanęłam w jakimś miejscu i po prostu przeczekałam oprowadzanie. To co zobaczyłam, było dla mnie wielkim szokiem, emocjonalno-egzystencjalnym. Przewartościowało to, co kryłam już dawno gdzieś na dnie serca. Odnalazłam szacunek do życia, wszelkiego... Nie zrobiłam zdjęć, zbyt bolesne byłoby każde znów spojrzenie, na oczekujące na swój kres m.in. ptactwo, umieszczone w ciasnych klatkach. Przywoływałoby przeraźliwe pianie kogutów, które odczytałam jako wołanie o pomoc... Zamknęłam oczy i czekałam. Do nozdrzy docierał zapach wiszącego co krok na hakach mięsa, przenikający gorące, stęchłe, wilgotne powietrze. Z dochodzącymi do uszu, odgłosami ćwiartowania wybranych już przez tutejsze kobiety kurczaków. Pozostanie też obraz starszej kobiety, niosącej na czubku głowy tabunu z zakupami i przewiązanej za nóżki nieżyjącej już kurki, zwisającej z boku jej twarzy... Obraz, który rozpościera się przed nami tutaj, w pięknym hotelu, z restauracjami oferującymi przysmaki ze wszystkich stron świata, jest nieprawdziwy, oszukany. Dziś czuję się w nim bardzo niezręcznie, nie na miejscu... Odwiedziliśmy tez wczoraj w jednej z tutejszych wiosek szkołę. Do jednej z klas mogliśmy zajrzeć, zobaczyć, w jakich warunkach uczą się lokalne dzieci. A one, zaśpiewały dla nas kilka piosenek:-) Były takie piękne, radosne, rozśpiewane:-) Na koniec pozostawiliśmy różne przybory szkolne, na które wcześniej każdy się złożył. Jedna z nauczycielek, może raczej pomoc dydaktyczna, młoda, przepiękna, smukła dziewczyna, od której nie mogłam oderwać oczu (nie tylko ja), z założonymi rękoma przyglądała się całemu przedstawieniu. Odczytałam u niej irytację, niezadowolenie... Dominikańczycy uwielbiają swoje dzieci. Są też bardzo wrażliwi, kiedy turyści próbują utrwalać na zdjęciach ich biedę... Do hotelu powróciłam zamyślona i smutna. Nie było to już poczucie ulgi, że oto przekroczyłam próg swojego bezpiecznego świata. Ja czułam wyrzuty sumienia. Czysto ludzkie. Wciąż tak jest. Widzę bose, haitańskie dzieci, podbiegające i chwytające mnie za rękę, by cokolwiek im dać... I wdzięczność za najmniejszy, dobry gest... Jutro już wracam do mojego świata. Z ciepłym domem, z pracownią... W którym mogę myśleć o wyższych potrzebach i realizować je. W pamięci i sercu pozostanie jednak wspomnienie ludzi, którzy tutaj próbują przetrwać każdy dzień, oddając się ciężkiej pracy, na równi z pięknem wyspy, które zdaje się być wyjęte z innych stron opowieści...
Ta kobieta nie podbiegła do nas jak inne. Stała z boku. czekała.
Piękna, dumna, zadbana. Choć mieszkająca w jednym baraku wraz innymi, stupięćdziesięcioma osobami.
Raz na jakiś czas, zajeżdża tutaj autokar z turystami.
Pozostawiają swoje ubrania, smakołyki...
Zatem ich życie tutaj, w tej dominikańskiej wiosce,
choć nielegalne przecież, jest lepsze niż w Hispanioli.
Nie chcę zatem myśleć jak żyją Haitańczycy
w zachodniej części wyspy.
Bez pracy, jedzenia i dachu nad głową...
~ bh ~
Płaczę razem z Tobą.... :-(
OdpowiedzUsuńTrudno będzie mi o tym wszystkim nie myśleć...a tym bardziej zapomnieć.
UsuńPozdrawiam Grażynko ciepło,
Hania
Mam tak samo...niestety...
OdpowiedzUsuńNigdy tego nie zrozumie........
OdpowiedzUsuńściskam Cię mocno