Tutaj cienie tańczą już na ścianach. Niebo pełne znów kolorów i plamek. I słońce, wschodzące na pomarańczowo, oślepiające, cudowne.
Zapowiada się piękny dzień, choć prognozy wskazują inaczej.
Wczorajszy targ staroci w Gliwicach, na który nie miałam za wiele czasu, ale wystarczająco, by powrócić z niecodzienną, przeuroczą inspiracją, sprawił mi wiele radości:-) Oto mój nowy/stary, przedwojenny, trocinowy, sporych rozmiarów Pan MIŚ:-)
I choć to nie 25 listopada, na który przypada Światowy Dzień Misia, to pragnę napomknąć co nieco o maskotce niezwykłej, nie mającej sobie równych, mojej największej słabości, o pluszaku/przytulance, którą każdy ma lub wspomina z rozrzewnieniem z dziecięcych lat. Właściwie dlaczego Teddy Bear? Okazuje się, że to zdrobnienie od imienia prezydenta Stanów Zjednoczonych, Theodora Roosevelta, którego nazywano Teddym. A przyjęło się od momentu polowania w 1902 roku, w którym prezydent wziął udział. Na nim wzruszył go widok postrzelonego, przestraszonego, małego niedźwiadka. Prezydent nie pozwolił na odstrzelenie (brzmi okrutnie) niedźwiadka i zwierzątko natychmiast zostało uwolnione, a całe wydarzenie przeszło do historii. Od tamtej pory rozpoczęto za oceanem produkcję misiów pod tą wdzięczną nazwą, choć podobno nie zachował się żaden egzemplarz z tych produkowanych przez Morrisa Mitchoma. Brooklińskiego sklepikarza, który zainspirowany wydarzeniem z prezydentem, rozpoczął produkcję misiów pluszowych. To jedna z historii opisująca początek zaistnienia tych uroczych przytulanek i przy niej pozostanę. A mój trociniak, siedzi sobie dostojnie na białym, eklektycznym krześle i czeka na kąpiel/czyszczenie, bo brudny bardzo, a i głowę przyszyć mu trzeba. Jest taki piękny (w domu sądzi się inaczej:-)) i do tego za niewielkie pieniądze. Trafi rzecz jasna do pracowni, w jakieś widoczne, szczególne miejsce:-) To popatrzę sobie i powzdycham nad NIM, może komuś również serduszko mocniej zabije:-)
W pierwszym odruchu zapragnęłam obfotografować wszystkie moje misie, a jest co:-),
jednak niech ten trocinowy będzie dziś najważniejszy i jedyny:-)
Kilka jeszcze drobiazgów przygarnęłyśmy:-) Pudło pełne filiżanek, łyżeczek, wałków i tłuczków, tarek, podstawek i sosjerek... Za przysłowiowe grosze. Do pracowni jak znalazł:-) A ja powróciłam do domu z kałamarzem uroczym, kilkoma książkami i wieszaczkami.
Urocza poezja kieszonkowa:-)
I starosłowiańskie imiona.
Wczoraj też odkryłam, iż ku mojej wielkiej radości powróciła moda na buty słupki:-) Pamiętam, że miała takie moja Mama.
Wczoraj przymierzyłam te brudno-różowe, zamszowe i... podobają mi się bardzo! Są lekkie jak piórko i zupełnie nie czuje się wysokiego obcasa i koturnu.
Do koloru, do wyboru::-)
A takie, czyż nie są kwintesencją kobiecości?:-) Uwielbiam wszelkie falbanki i żaboty. Chętnie widziałabym podobne w swojej garderobie,
może ciut niższe jedynie:-)
I myśl, która trafia do mojego serca:-)
Z tą małą dla mnie różnicą, że czasem może warto coś przemilczeć,
a swoje sobie pomyśleć...
a swoje sobie pomyśleć...
I mój wschód słońca:-)
Niestety prognozy sprawdziły się i na niebie już tylko chmury.
~ bh ~
Kiedy oglądam te wszystkie wspaniałości które pokazałaś to mam pełno pomysłów na komentarz:)))a jak zaczynam pisać to nie wiem od czego zacząć:)))miś uroczy i pewnie sama chętnie bym go przygarnęła:)))bardzo fajne książki nabyłaś:))takie wieszaczki bardzo lubię:))jak zawsze piękny post:)))Pozdrawiam serdecznie:))
OdpowiedzUsuńZawsze taką radość mi sprawiasz:-) Dziękuję!
OdpowiedzUsuńHania